Zanim odpowiem na Twoje pytania - konieczna jedna uwaga wstępna nt. zacytowanej przez Ciebie niepochlebnej opinii o cz. III i IV Bieszczadów z serwisu nakanapie.pl. Po 15-minutowym kartkowaniu w księgarni pierwszą z nich uznano tam za "zupełnie dodatkowy towar, który tylko udaje coś nowego, a tak naprawdę jest powielaniem, kalkowaniem, przeklejaniem i postredagowaniem już istniejących tekstów i zdjęć" - jednym słowem: "odgrzewane kotlety od Krycińskiego". I dodajmy: zapewne - w domyśle - "powykrawane" z opracowanego i wydanego przezeń Słownika historyczno-krajoznawczego Bieszczadów. Otóż nie sposób w ciągu kwadransa miarodajnie ocenić, w jakiej mierze Autor Bieszczadów zapożyczył fragmenty tekstu Słownika, a zwłaszcza jak je zaadaptował do formy gawędy krajoznawczej. Określiłem ten paszkwilancki eksces mianem "pseudorecenzji", bo tak ciężki zarzut sprawia wrażenie, że ktoś kto go rzucił ma odpowiednio gruntowną wiedzę o regionie i rozeznanie w piśmiennictwie krajoznawczym. Ja nie mam ani jednego, ani drugiego. Więc nie sposób mi silić się na recenzję. Może jednak znajdzie się ktoś bardziej kompetentny i z większym rozeznaniem, kto zada sobie trud porównawczego zestawienia treści Słownika z odpowiednimi passusami Bieszczadów. Wdzięczne pole do ćwiczeń tekstologicznych.
Mnie cały cykl Bieszczadów czyta się dobrze, choć w warstwie krajoznawczej bywają fragmenty nużące, a mogą nawet chwilami wydać się nudne, gdy Autor powiela np. raz za razem te same informacje o zmianach własnościowych przy każdej z sąsiednich wsi należących do jednego i tego samego klucza dóbr. Dlatego warto tę lekturę odpowiednio sobie dawkować.
Jak rzekłem wcześniej, niemal każdy miłośnik regionu znajdzie w Stasinkowych Bieszczadach jakiś "smaczek" dla siebie. By nie być gołosłownym, wspomnę czysto subiektywnie o dwóch: w cz. III największym dla mnie odkryciem była wioseczka Studenne z "tajemniczym kręgiem" i kapitalnym "dragomańskim" wątkiem własnościowym. Szkoda tylko, że przy pierwszym Autor nie zamieścił wycinka obrazu LIDARowego, a przy drugim - mapy katastralnej.
Tu mała dygresja osobista: Gdy na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku zaczynałem wchodzić w Bieszczady, to jedną z pierwszych i do dziś niezapomnianych wędrówek odbyłem z Terki właśnie przez rejon wioski Studenne w dolinę Sanu i rzeką do Hulskiego, a dalej na Otryt. Nawet nie śniło mi się wówczas, jak ciekawy krajoznawczo teren przemierzam. Nie przypuszczałem też, jak ponuro krwawa tajemnica okrywa Terkę, gdy przez parę dni przebywałem w tamtejszym schronisku PTSM-u, podczytując w deszczowe dni Komu bije dzwon Hemingwaya.
Do tej właśnie makabrycznej historii odnosi się podtytuł IV cz.: Cierń w wilczej łapie - z toponomastycznymi nawiązaniami do zantagonizowanych wsi: Terki i Wołkowyi. Mam wrażenie, że Autor opisuje dzieje miejscowych społeczności z ukrainofilskim nastawieniem. Lepsze to, niż gdyby pisał z uprzedzeniem ukrainofobicznym. Razi jednak nieco na siłę i w dodatku niekonsekwentne określanie polskimi terminami kureni i sotni UPA. Wg mnie zabieg semantyczny równie sztuczny, jak propagandzistowskie piętnowanie tej zbrodniczej formacji zbrojnej w PRL-u mianem "band".
W IV cz. największą dla mnie rewelacją jest odkrycie pozostałości terenowych zamku w Hoszowie, tudzież wzmianka źródłowa z 1879 r. o wiodącym z niego w kierunku Żukowa "murowanym, sklepionym" i wciąż jeszcze wówczas niezawalonym 1000-sążniowym chodniku, w którym ukrywali się i nim uciekali "chrześcijanie" podczas najazdów tatarskich. Autor wykonał nie tylko ogromną pracę badawczą w terenie, lecz także kwerendową w archiwach i bibliotekach.
Na osobną uwagę zasługują "smaczki" środowiskowe, zwłaszcza przewodnickie - z akcji "Opis" oraz "Nadsanie", których Autor był nie tylko uczestnikiem, ale i spiritus movens. Działo się to w epoce schyłkowego PRL-u, czasach wiecznych niedoborów, z którymi potrafił się uporać w zadziwiająco kreatywny sposób. O tym jak ugotować cielęcy rosół na czystej wodzie z potoku Hulskiego, bez "wkładki mięsnej", albo co kryła tajemnicza "wielka skrzynia", jak wyglądał jej transport z Warszawy i jak Autor borykał się z jej zawartością w nomen omen Rosolinie - dowie się każdy wytrwały czytelnik. Trzeba tylko zabrać się do lektury! Zwłaszcza, że empiryczna wiedza z zakresu surwiwalu żywieniowego może się okazać niebawem niezbędna...
Zakładki