W czwartkowe popołudnie wrzuciłem kajak i resztę szpeju do bagażnika mojego szerszenia i w piątek od razu po pracy myknąłem na południowy wschód. Była druga połowa czerwca więc kombinowałem, że skoro są najdłuższe dni w roku, to po dojechaniu na miejsce, czyli po jakichś dwóch godzinach drogi, szybko napompuję dmuchańca, wrzucę doń graty i wypłynę w poszukiwaniu dogodnego miejsca noclegowego. Czas dojazdu zmieścił się w normie ale od Czarnej goniły mnie czarne chmurzyska, zerwał się się wicher a niebo z każdą chwilą ciemniało coraz bardziej. Na szczęście do miejsca docelowego było już niedaleko.
Z małej obwodnicy skręciłem w boczną drogę posiekaną resztkami asfaltu, z niej na betonkę i później na gliniastą, polną drogę prowadzącą niemal nad brzeg wody. W samą porę dotarłem na miejsce gdyż wokół rozpętał się armagedon. Z drzew spadały konary więc uciekłem na środek łąki i czekałem na dalszy rozwój wypadków. Lało, że świata nie było widać a ja jechałem po łące z duszą na ramieniu czy w coś się nie wpakuję. Udało się nic nie urwać i nie ugrzęznąć więc mimo tej nieprzychylnej aury byłem dość pogodnie usposobiony :) .
Po kilkudziesięciu minutach przestało padać ale niebo nadal było zaniesione po horyzont. Przyroda jasno dawała ciemne znaki żeby nie wyruszać na wodę i będąc jej posłuszny zrezygnowałem z pierwotnego planu. Poszedłem zasięgnąć języka u wędkarzy, czy i na jakich warunkach można tu biwakować. Okazało się, że można , zatem szybko rozstawiłem namiot i polazłem na drogę pościągać na pobocze utrącone przez wicher konary żeby odstawić auto na stabilniejszy grunt. Ledwo co skończyłem – znów zaczęło lać. Wskoczyłem do dżezki, odpaliłem muzykę oraz oranżadę i obserwowałem okolicę: